Jest pewien wspaniały miejski mit o Neilu Armstrongu. Gdy wsiadał na statek kosmiczny Apollo 11, by wrócić na Ziemię, wymruczał następujące, dziwne słowa: 'This one’s for you, Jablonski.'
Wiadomość ta zostaje nagrana i przechowywana przez Nasa. Lata później zdumiony historyk kosmosu próbuje nadać jej sens – i nie udaje mu się. Kontaktuje się więc z Armstrongiem. Ach, mówi pierwszy człowiek na Księżycu. To proste, naprawdę. Dorastałem w Ohio. Pan Jablonski mieszkał obok i pewnej nocy usłyszałem, jak jego żona krzyczy: „Seks oralny! Chcesz seksu oralnego! Dostaniesz seks oralny w dniu, w którym dzieciak obok będzie chodził po Księżycu”. Chciałem mu tylko przekazać dobrą nowinę.”
To piękny pomysł. Niestety, opowieść ta jest całkowicie nieprawdziwa, choć w pewien sposób odkrywcza, gdyż jest to z pewnością najciekawsza historia, jaką kiedykolwiek opowiedziano o Armstrongu. Przed 1969 rokiem nikt o nim nie słyszał. Potem stał się najsłynniejszym człowiekiem na świecie i szybko uciekł od uwagi opinii publicznej, wracając do Ohio, gdzie został profesorem inżynierii lotniczej i kosmicznej na Uniwersytecie Cincinnati, mieszkając na farmie ze swoją pierwszą żoną Janet.
Armstrong nadal odmawia wszelkich wywiadów, sporadycznie występuje publicznie i stara się unikać wszelkich form honoru obywatelskiego. 'Nie chcę być żywym pomnikiem', mruknął kiedyś. Odmówił nawet zgody na nadanie szpitalowi jego imienia. Jego jedyną rolą publiczną było pełnienie funkcji wiceprzewodniczącego komisji śledczej w sprawie katastrofy wahadłowca Challenger. Według jego własnych słów, „pławi się w nieświadomości”, lub jak twierdzi autor Andrew Chaikin w swojej książce A Man on the Moon (Michael Joseph): „Armstrong radził sobie z wymaganiami swojej sławy, racjonując samego siebie.”
I och, jak nędzne były te racje. Okruchy byłyby lepszym słowem. Kiedyś, podczas powrotnej wizyty w Centrum Kosmicznym Kennedy’ego, Armstrong został poproszony, grzecznie, przez technika Nasa o podpisanie zdjęcia. Armstrong odparł, że nie podpisuje autografów. Dziesięć minut później ustąpił i nabazgrał swoje nazwisko na zdjęciu. Szkoda została jednak wyrządzona. Nie wiem, skąd u niego tyle wrogości” – powiedział urażony technik.
Hostile to chyba złe słowo. Jest małomówny i być może nieco arogancki, ale nie agresywny. Jak powiedziała kiedyś Janet Armstrong: „Milczenie jest odpowiedzią Neila Armstronga”. Słowo „nie” jest dla niego argumentem. On jest bardzo samotnym człowiekiem.'
Inni astronauci przyjęli bardziej publiczne podejście do poszukiwania sensu życia – i często płacili za to wysoką cenę. Weźmy Buzza Aldrina, który stanął obok Armstronga na Księżycu 30 lat temu. Został rzecznikiem prasowym Nasa PR i szybko popadł w depresję, pobyt na oddziale psychiatrycznym, rozwód i w końcu alkoholizm, po czym wyłonił się z tego jako nie stroniący od alkoholu autor, zwolennik produktów i mówca po kolacji.
’Kiedy wróciliśmy z Księżyca, nikt z nas nie był przygotowany na uwielbienie, które nastąpiło później' – mówi Aldrin. 'Byliśmy inżynierami, naukowcami, pilotami myśliwców, którzy byli fetowani jak gwiazdy filmowe, a to wszystko było zbyt wiele dla większości z nas – na pewno dla mnie'. Podobnie Charlie Duke, astronauta z misji Apollo 16, urodził się chrześcijaninem i na emeryturze mieszka z żoną Dotty w San Antonio, podczas gdy Alan Bean (Apollo 12) spędza czas na malowaniu scen z amerykańskich misji księżycowych, które następnie posypuje księżycowym pyłem.
Zdecydowane, niemal perwersyjne unikanie przezArmstronga blasku reflektorów ma zatem sporo sensu, jeśli spojrzeć na to z tej perspektywy. Wydaje się, że był on jednym z niewielu astronautów Apollo, którzy powrócili do rzeczywistości w stosunkowo nienaruszonym stanie.
Nie zapominajmy też, że jest to człowiek o ogromnych umiejętnościach, godności i odwadze. Syn farmera z Ohio został asem myśliwskim w Korei i raz stracił część skrzydła nad terytorium wroga, ale mimo to bezpiecznie powrócił. W 1966 roku jego statek kosmiczny Gemini 8 zaczął wymykać się spod kontroli, a on mimo to sprowadził go na ziemię bez szwanku. Po omijaniu głazów na Księżycu miał tylko 15 sekund paliwa, kiedy wylądował Orłem 20 lipca 1969 r.
Jednak można zrozumieć, dlaczego Nasa uznała, że miał odpowiednie predyspozycje. Błędem jest jednak założenie, że Armstrong został od początku wybrany na pierwszego badacza Księżyca i wypowiedział te starannie napisane słowa o „małym kroku dla człowieka, wielkim skoku dla ludzkości” (które zresztą pomylił, pomijając nieokreślony przedimek przed „człowiekiem” – błąd, do którego przyznał się po raz pierwszy w zeszłym tygodniu).
W dążeniu do spełnienia aspiracji Kennedy’ego dotyczących lądowania na Księżycu do końca 1969 roku, Nasa narzuciła niewiarygodnie napięty, pozornie nierealistyczny harmonogram misji Apollo. Większość astronautów spodziewała się, że poślizg nastąpi, gdy gremliny dotkną skomplikowane manewry testowe i dokowania Apollo 8, 9 i 10, oraz że Pete Conrad (zabity w tym miesiącu w wypadku motocyklowym) i Al Bean z Apollo 12 będą pierwszymi ludźmi na Księżycu. Żadne poważne usterki nie wystąpiły, jednak, i Armstrong dostał glory.
Armstrong – w wieku 68 lat, jego all-American dobry wygląd puffy z wiekiem – teraz wydaje się całkowicie rozczarowany całym biznesem kosmicznym. Na pewnym etapie ogłosił, że był „głęboko rozczarowany, że cały sens misji Apollo 11 wydaje się być stracony, rozproszony i pogrzebany w hucpiarstwie i innych towarzyszących nonsensów”.
Tylko pod naciskiem Nasa pojawił się w piątek – wraz z Aldrinem i kilkoma innymi astronautami Apollo – na rocznicowej konferencji prasowej na Przylądku Canaveral, na której wygłosił konwencjonalne pomruki na temat załogowej misji na Marsa, po czym zapytał retorycznie i raczej gorzko: 'Pytanie brzmi, kiedy się do tego zobowiążemy?'
Widzicie, za czym tęskni: za powodem, jakimkolwiek powodem, by uzasadnić wielką misję, której przewodził 30 lat temu. Armstrong, podobnie jak inni astronauci Apollo, był odważnym i zaradnym inżynierem i pilotem. Przede wszystkim jednak był odkrywcą, człowiekiem, który otworzył nową granicę.
Ale w przeciwieństwie do innych wielkich nawigatorów i żeglarzy – takich jak Ferdynand Magellan czy kapitan Cook – których wysiłki były entuzjastycznie śledzone przez wdzięczne narody, osiągnięcia Armstronga nie doprowadziły do niczego. Ameryka wyruszyła na Księżyc tylko po to, by udaremnić rosyjskie ambicje księżycowe. Po osiągnięciu tego celu zamknęła sklep.
W rezultacie, przez ostatnie 30 lat Nasa – podobnie jak Armstrong – desperacko walczyła o znalezienie dla siebie roli i, ogólnie rzecz biorąc, poniosła porażkę. Agencja kosmiczna wyruszyła na Księżyc z powodów politycznych, a teraz jest zaangażowana w wartą 90 miliardów dolarów misję Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, która również została zrealizowana z powodów dyplomatycznych, a nie naukowych.
Stację kosmiczną również zbudują odważne, zaradne jednostki. Bez wątpienia, podobnie jak ich poprzednicy z Apollo, zatriumfują. Niestety, zrobią to z tych samych błędnych powodów. Prestiż i polityczny pragmatyzm po raz kolejny zatriumfują nad poszukiwaniem wiedzy.
Krotochwilna postać Armstronga, obecnie rozwiedzionego z ukochaną z dzieciństwa Janet i ponownie żonatego, jest więc doskonałym symbolem losu kosmicznych aspiracji Ameryki. On, wraz z Nasa, zdobył Księżyc i wygrał, ale od tego czasu jest całkowicie zagubiony.