Siadając do oglądania „ZZ Top: That Little Ol' Band From Texas”, możesz mieć palące pytanie, które odnosi się do prawie żadnego innego rockowego dokumentu, a mianowicie: Kim, dokładnie, są ci faceci? Ci za brodami?

Jeżeli jesteś wystarczająco stary, oczywiście, prawdopodobnie wiesz, że ZZ Top zaczęli w 1969 roku jako trio dzikich i rozkołysanych kowbojskich rockersów, którzy grali swoją własną markę brudnego, wzmocnionego bluesa w stylu tin-shack. Kiedy w 1973 roku ukazał się ich pierwszy przebój, rozpustne redneck boogie „La Grange”, na rockowych listach przebojów prawdopodobnie nigdy nie było tak surowego, szorstkiego i paskudnego dźwiękowego wybuchu (choć „Whole Lotta Love” i otwierający riff „Spirit in the Sky” utorowały im drogę). ZZ Top nie brzmieli jak „popularny” zespół. Brzmieli jak zespół, który można usłyszeć w teksańskim zajeździe, a może w kampusie na odludziu.

Jednakże, zdecydowana większość fanów rocka prawdopodobnie nie zna ZZ Top z ich teksańsko-chainsaw-blues-rockowej fazy w latach 70-tych. Znają ich z wczesnych teledysków z lat 80-tych, które uczyniły z nich międzynarodowe ikony: bracia bluesowi w swoich okularach i dopasowanych, długich na stopę brodach, kręcący zgodnie swoimi wyściełanymi gitarami, patrząc na seksowne scenariusze, poza którymi zawsze stali w magiczny sposób. Przewodzili tym teledyskom, ze swoimi zabytkowymi samochodami i błyszczącymi breloczkami, jako najbardziej nieprawdopodobni półbogowie. Teledyski przysłaniały ich tożsamość i czyniły ich większymi niż życie.

Ten wizerunek ZZ Top był tak wystylizowany, że już we wczesnej części filmu „That Little Ol' Band From Texas” Billy Bob Thornton mówi, że kiedy szło się na koncert ZZ Top, to było to jak oglądanie Królika Bugsa na scenie. Joshua Homme, z Queens of the Stone Age, mówi o wielkiej tajemnicy tego wszystkiego: Kim oni byli? Znam to uczucie. Na początku lat 90-tych zauważyłem dwóch brodatych członków ZZ Top jedzących kolację w nowojorskiej restauracji i w przeciwieństwie do wszystkich innych moich spotkań z gwiazdami, to było prawie jak wizyta. Trudno było sobie wyobrazić, że oni w ogóle jedli jedzenie.

W „ZZ Top: That Little Ol' Band From Texas”, Billy F Gibbons i Dusty Hill wychodzą zza brody – tak jakby (ale nie do końca). Siadają do wywiadów, w których wspominają historię zespołu, a wraz z perkusistą Frankiem Beardem (tak, tym przystojnym, który nie ma brody) są dowcipnymi, towarzyszącymi im pamiętnikarzami ich własnej, nieprawdopodobnej podróży. Pozostali razem przez pół wieku, unikając wojen ego, które rozdzierają większość zespołów, i wciąż wydają się wdzięczni za to, że mogą siedzieć, grać muzykę, którą kochają i nazywać to życiem. Ta chytra skromność Dixie jest częścią tego, co pojawiło się w „Gimme All Your Lovin'”, „Legs” i „Sharp Dressed Man”, słynnych teledyskach z ich albumu „Eliminator” z 1983 roku, które zostały nakręcone, gdy byli po trzydziestce (choć już wtedy wyglądali jak wiekowi staruszkowie).

W filmie są dobre historie o tym, jak odkryli swoje brzmienie. Kiedy Gibbons, Hill i Beard po raz pierwszy zagrali razem, jammowali nad elementarnym blues-rockowym riffem z „Shuffle in C” przez trzy godziny bez przerwy; pod koniec wiedzieli, że mają coś. Podczas kluczowej, wczesnej sesji nagraniowej, ich menadżer, Bill Ham, nalegał, by nie używali żadnych overdubów, więc producent, Robin Hood Brians, wygonił Ham’a na 90 minut, wysyłając go za granicę po grilla. Brians miał technikę overdubu, która polegała na tym, że struny gitary były lekko przestrojone na drugiej warstwie, aby stworzyć rozległość dźwięku. I to było to. Nie wyglądało to jak overduby; to wciąż była tylko gitara, bas i perkusja. Ale teraz brzmiało to…wielce.

ZZ Top grali poza utartymi szlakami Teksasu – na lodowiskach, stacjach Gwardii Narodowej, w każdym miejscu, w którym ich przyjmowano. Zagrali cały koncert w Alvin dla jednego samotnego faceta. (Nadal przychodzi na ich koncerty.) Fascynujące w oglądaniu klipów z lat 70. jest to, że Billy, bez brody, wygląda jak programista komputerowy we flanelowej koszuli, grany przez chudego, młodego Harrisona Forda. Wciąż widzimy ślad chłopięcego rockera z lat 60-tych, który uległ czarowi psychodelicznego zespołu 13th Floor Elevators.

Przełomy przychodziły stopniowo, jak wtedy, gdy Rolling Stonesi zaprosili ZZ Top, by otworzyli dla nich trzy koncerty na Hawajach. Ale kiedy skopali im tyłki podczas tych występów i nie zostali wymienieni w recenzjach, to był sygnał alarmowy. Prasa ich nie rozumiała. Ham sprowadził mistrza publicystyki, Howarda Blooma, i to właśnie on, po zapoznaniu się z zespołem, zorientował się, że są z „obcego kraju” – Teksasu – z własną historią, własnym ojcem założycielem, własnymi zasadami. W 1975 roku zorganizowali trasę koncertową Worldwide Texas Tour, która naznaczyła ich mistyką Teksasu. Występowali na 75-stopowej scenie w kształcie Teksasu, z żywym inwentarzem na scenie. Sprawiali, że Teksas robił dla nich to, co Jersey dla Springsteena.

Trasa okazała się wielkim sukcesem, a po jej zakończeniu zrobili sobie przerwę, która miała trwać kilka miesięcy, a trwała kilka lat. Frank Beard pamięta, jak dostał swój pierwszy duży czek, na 72 tysiące dolarów. „Wydałem go na narkotyki” – wspomina. „Każdy kawałek.” Ale kiedy on był poza domem, zajmując się heroiną i kokainą, Billy Gibbons wędrował po świecie. I kiedy spotkali się ponownie na scenie kilka lat później, można było zobaczyć i poczuć różnicę w jego wyglądzie.

Gibbons, który sprawia wrażenie, że uwielbia opowiadać bajeczki, opowiada jak to on i Dusty Hill, zupełnie niezależnie od siebie, przestali się golić z lenistwa. Zgaduję, że ich brody wymagały o wiele więcej planowania. Ale kiedy wystąpili z nimi po raz pierwszy, nadało im to aurę, która była zupełnie nowa. Mowa ciała Gibbonsa była inna: bardziej władcza. Stali się południowymi rockowcami, którzy przedstawiali się jako karykaturalne amerykańskie diabły bikerów z showbiznesu.

„That Little Ol' Band From Texas” zdradza niewiele z tego, kim Billy Gibbons i Dusty Hill są poza sceną. Czy mają żony? Dzieci? Harley-Davidsony? Ukrytą obsesję na punkcie średniowiecznej poezji? Nie mamy pojęcia. A ponieważ ci dwaj nigdy nie zdejmują okularów przeciwsłonecznych (ani, oczywiście, mozaikowego zarostu), pozostają w ukryciu. Można by powiedzieć, że to ograniczenie filmu, i miałoby się rację, ale reżyser Sam Dunn świadomie je wprowadza. Nie chce, byśmy rozwiązywali zagadkę. Bardziej dokuczliwym przeoczeniem jest to, że nie dowiadujemy się nic o tym, jak wymyślono unikalne propulsywne bluesowo-oscillatorowe brzmienie „Eliminatora”. A jeszcze dziwniejszym pominięciem jest to, że film kończy się zaraz po tym przełomowym roku w MTV. To jest jak: Rakieta do super-sławy! Koniec i kropka! Ale choć daleko mu do ostatniego słowa na temat ZZ Top, „That Little Ol' Band From Texas” wypełnia wszystkie szczegóły, dając ci wystarczający wgląd w to, jak to wszystko się wydarzyło, by wydawało się, że rock 'n' rollowy miraż się spełnił.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *